Strona:PL Joseph Conrad-Banita 284.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zastał Mahmata samego i skradającego się już pod hamak. Wstrzymało go wejście pana domu.
Malajczyk był wzrostu nizkiego, barczysty, ciemnoskóry, z dużemi, czerwonemi wargami, odkrywającemi dwa rzędy jak heban czarnych i błyszczących zębów. Oczy miał okrągłe, wykołupiaste, biegające, brwi ruchome.
— „Biały“ panie! — mówił z przesadną pokorą — wezwałeś mię, ty wielki i mocny, mnie maluczkiego i słabego. Wydaj mi rozkazy i pozwól odejść.
Almayer popatrzył bacznie na mówiącego. Używał go czasem, wraz z bracią jego, przy dostawach prowizji drwalom, ścinającym w głębi wyspy cenne drzewa. Postara się go wywieść w pole.
— Chciałbym cię wysłać — rzekł niedbale — z ładunkiem do Kawitanu. Po dolarze dziennie.
Malajczyk zdawał się wahać, namyślać. Almyer zbyt dobrze wiedział, z kim ma do czynienia. Mahmat z góry przygotowany był odmówić. Lepszą w widoku miał gratkę.
— Rzecz nie cierpiąca zwłoki — nalegał niby Almayer. Idzie o pośpiech. W ostateczności gotów jestem płacić po dwa dolary.
— Nie możemy, Tuan. Nie możemy.
— Czemu?
— Chyba za dni kilka. Teraz mamy co innego na widoku.
— Co, gdzie się wybieracie? — pytał obojętnie Almayer.
— Do pewnego, znanego nam miejsca — odpowiedział wymijająco, lecz głos podnosząc tak, by go i zdala słyszano.