Strona:PL Joseph Conrad-Banita 279.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

grzesznicy, słabej, głupiej kobiecie, zbitej z tropu brzydkiemi radami złych ludzi. Obraziłam go! Jakże się teraz ośmielę stanąć przed nim? A jeśli odepchnie mię? O Najświętsza! o Chrystusowe rany!
Zawodziła coraz głośniej. Almayer porwał się z miejsca.
— Na Boga, ciszej — zawołał brutalnie — zbudzisz wrzaskiem swym dom cały... Ninę...
Przycichła. Almayer, patrząc na nią powątpiewał, czy znajdzie w niej chociażby tę szczyptę inteligencji, co mu się zdawała niezbędną do przeprowadzenia zamiaru.
— Klnę się na honor — mówił — że Willems znajduje się obecnie w takiem położeniu, że przyjmie mile samego djabła...
Przygryzł sobie wargi i ciągnął:
— ...Gdyby ten przybył doń z łodzią... ratunkową. Jeżeli masz pani jakie rachunki do załatwienia z mężem, na pomyślniejszą po temu chwilę nie trafisz nigdy.
Johanna zdawała się uspokajać nieco, słuchała go przynajmniej uważnie.
— Ja tu — mówił — sam działać nie mogę; interwencja moja zaszkodzićby raczej mogła, lecz radą, dobrą służę radą. Oto nadejdą za chwilę niejacy bracia Banjer... łatwo się będzie pani z nimi porozumieć, wszak sama jesteś z Makasaru? Ludzie ci mają łódź... szybkonośną, obszerną. Zawiozą cię, za pewną opłatą naturalnie! gdzie zechczesz. Powiesz im: „do zagrody nowego radży“ i dobiją, gdzie trzeba. Masz pani pieniądze?
Stała zasłuchana, lecz czy rozumiała, tego Almayer pewien nie był. Stała osłupiała niedolą swą,