Strona:PL Joseph Conrad-Banita 259.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na progu wstrzymał go jęk cichy, urwana skarga. Obejrzał się i w błysku błyskawicy ujrzał przy ścianie kupę zmokłych gałganów. Była to stara niewolnica. Gdy się pochylił nad nią, poczuł na swych ramionach obejmujące go ręce. Aïsza! Zapomniał był o niej, najzupełniej zapomniał. Tuliła się do niego, jak gdyby chciała powstrzymać mającego jej umknąć i tak, jak gdyby przebłagać chciała. Wzdrygnął się i zesztywniał we wstręcie, żalu, głuchym buncie całej swej istoty, a ona tuliła się doń coraz bliżej, szukając ucieczki i pociechy, chroniąc się przed burzą, strachem, zmęczeniem, rozpaczą. Wszystko to wyczuwać się dawało w jej namiętnym, milczącym, ponurym uścisku. Całą siłę woli i miłości wlała w pragnienie zatrzymania go tak przy sobie... bądź co bądź... na zawsze.
Zrazu nie odepchnął jej, wpatrzył się w nią tylko, usiłując ręce jej rozwiązać na swej szyi, a gdy mu się to nie udało, strząsł się jak więzień rwący kajdany, porwał ją za ramiona i oddalając od siebie, lecz z rąk nie wypuszczając i pochylając ku niej twarz zlaną krwią i wodą, syknął przez zaciśnięte zęby;
— Twoje to dzieło, ty...
Nie zrozumiała go. Przemówił do niej we własnej swej mowie, w mowie tych „białych“, co nie znają ni wstydu, ni litości. Zrozumiała jeno, że się gniewa. Teraz gniewał się bezustannie i ustawicznie przemawiał w niezrozumiałym dla niej języku. Stała pokorna, cicha, cierpliwa. Czemże go rozbroić, jeśli nie tą bierną pokorą, nie tą cichą cierpliwością? Patrzyła na niego swemi wielkiemi, śmiertelnie smutnemi oczami. Wypuścił jej ręce z żelaznego uścisku.