Strona:PL Joseph Conrad-Banita 254.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przed nim. Nowa błyskawica rozdarła chmury i oświeciła ponure twarze bladem, migotliwem i oślepiającem światłem, rozległ się grom, od którego ziemia zadrżała, a po lesie poszły długie trzaski i echa.
— Wyzywać cię — zawołał kapitan — czyś na to zasłużył? Nie dbam o ciebie zgoła.
— Łatwo to mówić — rzekł Willems stłumionym głosem — gdy wiesz, że na świecie, na całym, nie mam przyjaciela.
— A czyja to wina? — spytał twardo Luigard.
Po ogłuszającym huku gromów głosy ich zdawały się przyciszone, słabe, nikłe, jak pigmejów głosy. Zamilkli, jak gdyby to zrozumieli wreszcie. Na brzegu wioślarze wyczekiwali kapitana, oparci na wiosłach i zapatrzeni w ciemne nurty rzeki. Ali przystąpił do Luigarda. Raportował.
— Babalatchi, ów jednooki, opuścił osadę wraz ze swemi kobietami. Zabrali z sobą wszystko: trzy ciężkie skrzynie.
A potem dodał:
— Burza. Deszcz będzie ulewny.
— Czy wszystko gotowe do powrotu? — spytał kapitan. — Wracamy.
— Aj! aj! — zdziwił się tylko głośno Ali.
Kapitan znał go oddawna, Ali był u niego sternikiem zanim dał go Allmayerowi za dozorcę faktorji. Schodził teraz ku łodzi w przeświadczeniu, że wyższy od swych towarzyszy umie odpowiadać największemu z „białych“ żeglarzy.
— Nie zrozumiałeś mię od początku kapitanie — mówił Willems.
— Czy tak? Idzie o to, bym był zrozumiany —