Strona:PL Joseph Conrad-Banita 248.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

krok, a znikną mu na zawsze z oczu, tak mali, jak te na rysunkach niektórych niknące w oddaleniu postacie, których każdy jednak szczegół, linję każdą rozeznać można. Otrząsł się ze świadomością własnej indywidualności. Tak! istotnie bo z wysoka patrzył na nich, z wysoka.
— Opanowany zostałeś przez szatana — rzekł pomału.
— Tak, — zgodził się ponuro Willems i patrząc na Aïszę, dodał:
— Czyż nie piękna?
— Słyszałem o podobnych rzeczach, — odparł wzgardliwie Luigard i zastanowiwszy się chwilę mówił z powagą:
— Niczego nie żałuję. Przygarnąłem cię niby zdychające z głodu kocię. Niczego nie żałuję. Abdulla, niewątpliwie Hudig i wielu innych zapewne czyhało na mój sekret, usiłując mnie ubiedz, lecz żebyś ty właśnie... Dla tamtych było to kwestją zysków, a zyski należą z prawa do tych, co je pochwycić potrafią, ale żebyś ty... Było to częścią mego serca... Stary ze mnie głupiec! Szaleniec!
Był nim zapewne. Dowodził to głos jego płynący z samej głębi jego potężnej piersi, lecz kto wie czy nie szaleństwo to właśnie, o jakie się oskarżał, czyniło tego prostego, twardego, o ciężkiej dłoni awanturnika tak bardzo odmiennym od zgraji awanturników nieskrupulatnych, skąpych, chciwych, wstępujących z lekkiem sercem w jego ślady.
Willems zawołał szybko:
— Zło nie we mnie było, kapitanie!
— W kimże do stu?.. — huknął Luigard. — We mnie może? Widziałeś bym szachrował, kradł, frymarczył czem bądź? Widziałeś, słyszałeś? Powiedz!