Strona:PL Joseph Conrad-Banita 240.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

spokojem Willems. — Tak, ty, mnie! Mówiłem już że walkę olpycham, bronić się nie będę... Raz jeszcze powtarzam, że na co bądź się ważysz, ręki na ciebie kapitanie nie podniosę, palcem nie poruszę..
Mówił zwolna, kładąc nacisk na każde słowo, patrząc na Luigard‘a prawem okiem rozwartem szeroko nieruchomem spojrzeniem, mrugając krwawą szczeliną lewego oka. Stali tak naprzeciw siebie, ten smagły, szczupły, wysoki, znędzniały, oszpecony, tamten ogromny, ciężki, ponury. Willems ciągnął po chwili:
— Gdybym cię chciał kapitanie zgładzić, miałem cię w swej mocy. Długo, od chwil niemal gdyś się z nią — tu ruchem głowy wskazał Aïszę — wdał w rozmowę, stałem za drzwiami zaczajony, wyczekujący dogodnej chwili, by wyskoczyć jak tygrys na zdobycz, a strzelam, wiesz to dobrze kapitanie, strzelam celnie.
— Nie trafiłbyś tym razem i celność ręki i oka celność zawiodłyby cię — twierdził z mocą przekonania Luigard — chyba jest jeszcze pod niebem sprawiedliwość?
Słowo to w jego ustach, w tej chwili, zdziwiło jego samego. Gniew, którym pałał, opadł, opadła chęć zemsty, duma obrażona zmilkła, zmalały krzywdy co mu się zdawały niepowetowane, pozostawało tylko głuche uczucie żalu i poczucie czegoś, co podłem było, gorzkiem, straszliwem, zdawało się czyhać nań zawsząd, grozić mu, a czemu obronić się nie mógł, ani wywikłać, ani się odwrócić, zapomnieć. I po cóż się odwoływać do ludzkiej czy Boskiej sprawielliwości? Patrzył na stojącego przed sobą człowieka wzrokiem tak upartym i smutnym, jak gdyby już go przejrzał na wskroś, jak gdyby osta-