Strona:PL Joseph Conrad-Banita 235.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

knął ślinę, podnosząc nieco brodę, co pozwalało patrzącemu nań kapitanowi zauważyć kość jego gardlaną, wystającą, trójgraniastą i spłaszczoną jak łeb węża.
Luigard stał nieruchomy na miejscu i wszystko w przyrodzie znieruchomiało.
— Well! — ozwał się Luigard, na jednem tem słowie zawieszając zawiązującą się rozmowę. Rękę trzymał w kieszeni na rewolwerze, pytając w duchu, jak i kiedy się skończy ostateczna ta rozmowa. Czy będzie dostateczną? Nie mógł znieść myśli, by śmierć zbyt łacny koniec położyła lękom, niepokojom, wyrzutom sumienia, wewnętrznej męce winowajcy. Miał go przed sobą, w oddaleniu śmiertelnego, niechybnego strzału; czuł się objęty gniewem niby dotknięciem rozpalonego żelaza, nie do ciała i piersi, lecz do samego serca, samej istoty swych uczuć.
Zaczerpnął ustami powietrza. Widział przed sobą odkrytą pierś winowajcy, wznoszącą się i opadającą w gwałtownym przypływie nieopanowanych wzruszeń. Tuż obok łono kobiety podnosiło się i opadało niemniej szybko pod zaciskającą się rozpaczliwie jej dłonią, a na tych troje, stojących naprzeciw siebie jak skamieniali i dyszących ciężko, spuszczały się z góry chmury groźne, a z dołu obejmowały ich mgły zdradlliwe, zatrute wyziewy lasu i trzęsawisk, do oddechów śmierci podobne. Stali tak chwilę długą a jedyną, twardą jak skały śród morza, grożące rozbiciem, a nie zdolne dać schronienia, jedną z tych chwil wyrocznych, której głosem i wymową milczenie, w której myśli wirują i pulsują w skroniach, jak ptaki pochwycone w sidła.
Przez tę chwilę milczenia gniew wzbierał