Strona:PL Joseph Conrad-Banita 227.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a tak tkliwą, tak nieustraszoną i na wszystko gotową w obronie „tamtego“, co stanęła, pewien był tego, pomiędzy nim, Luigardem i tamtym... łotrem.
— Co wiedzieć możesz — mówiła miękko, głosem z serca płynącej perswazji — jeśli ja, co go na krok jeden nie odstępuję ni w dzień ni w nocy, z oka nie spuszczam, widzę każde ust czy źrenic drgnienie, słyszę każde serca bicie, a to tylko widzę, tego słucham i poza tem o nic na ziemi i w niebie nie dbam, jeśli ja go, to życie moje! zrozumieć nie mogę. Ziemię i morze, słońce i noc zakrył mi sobą, a zrozumieć go nie mogę.
Luigard pod dotknięciem jej miękich lecz silnych dłoni, wspartych na jego ramionach, pod falą napływającego wzruszenia, stał wyprostowany, ręce zanurzywszy w kieszenie swego białego surduta. Oddech jej palący czuł na swej twarzy. Radby się jej pozbyć, boć się to wszystko nie zda na nic, lecz jakże ją odepchnąć?
A ona, wstrząsnąwszy głową, mówiła ze smutkiem:
Był jednak czas, gdym go rozumiała i czytałam w sercu jego bieglej, niż w księdze Koranu. Wiedziałam wówczas co pomyśli, zanim pomyśleć zdołał, co zrobi, zanim przedsięwziął... Rozumiałam, czułam, trzymałam go... Wymknął mi się teraz...
— Wymknął? co? Niema go? — zawołał Luigard.
— Wymknął się — powtórzył z niedającą się opisać patetycznością — wymknął, pozostawiając samą...
Dłonie jej zsunęły się z ramion kapitana, opadły wzdłuż fałd obwijającej jej kibić szaty, stała śmiertelnie smutna, opuszczona, jak gdyby jej prymityw-