Strona:PL Joseph Conrad-Banita 226.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jej wyobraźni tak dalekim i niepochwytnym, a do życia niezbędnym, jasnym, oślepiającym jak słońce samo, co ogrzewa i pali, użyźnia i wyjaławia, podnosi i z nóg zwala, upaja wonią i zarazą wieje. Wpatrzyła się weń oczarowana zarówno miłością, jak pociągana czarem niezbadanego niebezpieczeństwa. Zresztą samotnym był i on, ją jedną miał, a wyglądał nieraz tak, jak gdyby się czego lękał. Czego? Kogo? Któż go mógł przestraszyć? Chyba ten drugi „biały“ z siwą brodą, który tu stał teraz. Chyba! Słyszała o starcu tym nie raz, nie jedno słyszała, wiedziała, że najśmielsi drżeli przed nim. I silny był istotnie i niedościgły jakiś! Po co przybył? czego chce? Czy wydrzeć życie jej życiu? Czy uprowadzić go z sobą, a ją wepchnąć w mrok nocy bez końca, takiej, w której się nadzieja rozświtu nie uśmiecha, w mrok osamotnienia? „Nic nie zmieni postanowień moich względem tego co śpi, lub się ukrywa...“ mówił.
Jakież to były postanowienia? Czem jej, której starzec ten zapewniał bezpieczeństwo i opiekę współwiercy Abdulli, czem jej nieszczęsnej groziły tajemnicze te słowa? Zadrżała cała.
— Postanowień twych! — zawołała gwałtownie. — Ależ nic nie wiesz i muszę...
Przerwał jej, czując się wzruszony jej wzrokiem, jak gdyby mu się na wyrządzoną sobie krzywdę skarżyć miała.
— Aż nadto wiem — rzekł zaciskając wargi.
Przystąpiła do niego z podniesioną głową, obie dłonie położyła mu na ramionach, a stary, zdziwiony śmiałością jej, przymykał tylko to otwierał oczy, broniąc się ogarniającemu go współczuciu. Wzruszony był istotą tak śmiałą, a tak słabą, tak dziką,