Strona:PL Joseph Conrad-Banita 221.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy słyszała twe wołanie? spytał obojętnie Luigard.
Zgarbione ramiona poruszyły się niezgrabnie pod narzuconą na nie płachtą; stara podniosła się stękając i mamrocząc coś znikła za gęstym płotem.
Luigard powiódł za nią okiem, słyszał skrzypnięcie drzwi, wychylił się z poza pnia wielkiego drzewa i ujrzał zstępującą ze stopni ganku młodą kobietę. I ta zatrzymała się z wysuniętą naprzód bosą stopą, nasłuchując, wielkiemi, lękiem rozszerzonemi źrenicami spoglądając w prawo, w lewo. Głowę miała odkrytą i warkocz długi czarnych włosów spływał w bezładzie na jej piersi, sina, długa i obszerna szata spadała z ramion jej do stóp głębokiemi fałdami, z których jedną zarzuciła na prawe, obnażone ramię. W pozie jej była lekkość wystraszonej, gotowej pierzchnąć gazeli i oczy miała do oczu gazeli podobne: wielkie, czarne, smutne. Drzwi domu cicho zamknęła za sobą i wyglądała, w szarej mgle porannej, jak zjawisko raczej, jak zabłąkany promień słońca.
Luigard wysunął się z poza zasłaniającego go pnia drzewa, młoda kobieta skamieniała rzekłbyś, źrenice jej tylko rozszerzyły się bardziej i palce rąk zacisnęły konwulsyjnie. Gdy zbliżył się i miał ją minąć, kierując się ku drzwiom domu, skoczyła jak pantera i rozkrzyżowała ramiona, zagradzając mu drogę. Wargi się jej rozwarły, lecz nie uroniły ani słowa. Luigard zatrzymał się na poły zmieszany, gniewny na poły, bądź co bądź ciekawy.
— Puść mię — rzekł po chwili — przyszedłem by się rozmówić z mężem. Czyżby się ukrywał?
Postąpiła krok naprzód, ramiona jej opadły, bła-