Strona:PL Joseph Conrad-Banita 211.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miem, ponad dziedzińcem konary swe opuszczającem, drzewem. Widzisz Tuan?
— Nic nie widzę — mówił, wychylając mu się przez ramię Luigard — nazbyt ciemno.
— Cierpliwości — doradzał Batalatchi — oczy twe Tuan, olśnione blaskiem zarzewia. Chwila, a przenikniesz ciemności. Ostrożnie z fuzją, panie, nabita.
— Panewka pusta — odparł kapitan — i do stu diabłów! o sto mil dokoła nie znaleźć... po cóż było ładować tę strzelbę?
— Mam krzesiwo — rzekł pomału murzyn — dostałem od bardzo pobożnego człowieka, co mieszka w Menang Kaban. Doskonałe. Odmówił nad niem modlitewne zaklęcia. Strzelba wierna i dalekonośna... Stąd trafi aż tam... gdzie „biały“ mieszka.
— No! no! Dajmy pokój strzelbie — mruknął kapitan. — Więc tam, gdzie coś majaczy w mroku, mieszkanie jego? — spytał.
— Tak Tuan! Mieszka tu z łaski i woli Abdulli dopóty, dopóki... Stąd wprost drzwi, które uchyla co rano, a wygląda wówczas, jak taki, co Jehumuna, księcia ciemności wiekuistych, widział w nocy na własne oczy.
Luigard wychylił się ciekawie za drzwi, ostrem spojrzeniem przenikając ciemności. Babalatchi dotknął jego ramienia.
— Cierpliwości Tuan! godzina jeszcze nie nadeszła. Rozednieje się niebawem, po nocy pochmurnej i bez gwiazd, poranek wstanie szary, bezsłoneczny, lecz światła będzie dosyć, by dojrzeć stąd celnem okiem tego, co się przechwala, że sam, ile jest tu wysep na wodach Oceanu Spokojnego, sam jeden potrafił podejść i wywieść w pole króla mórz!