Strona:PL Joseph Conrad-Banita 206.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zapominacie o nich. Nie tak my... Lecz wyście wielcy i sprawiedliwi...
— Tylko — ciągnął z mięką intonacja głosu — czy mi się zdaje Tuan, czy się mylę, lecz pomiędzy sobą to już tak łacno wzajemnych uraz nie zapominacie. Czy się mylę o panie?
Luigard ścisnął nieznacznie ramiona, zaczął się przypatrywać uważnie lufie, leżącej na kolanach jego fuzji.
— Tak — ciągnął żałośnie murzyn — umarł w ubóstwie i poniewierce, samotny, w ciemność przed grobem ręką Wszechmocnego wtrącony. Byłem przy nim i dłoń jego trzymałem w mem ręku, aż ostatnie uroni tchnienie. I ona, ta, którą przeklął za „białego“, była z nami i z zakrytą twarzą płakała. „Biały“ chodził po dziedzińcu z hukiem i stukiem, jak zwykle. Zaglądał do namiotu i wykołupiał swoje jasne, zimne oczy, a jam się cieszył, że umierający jest ślepy. Tak! cieszyłem się, bo spojrzenia „białych“, z których zły duch wyziera, nieszczęście niosą żywym, przekleństwo konającym.
— Zły duch! hej! — pokiwał głową, niby czemś nowem rażony Luigard.
Babalatchi ciągnął dalej:
— O pierwszej godzinie poranku, on, tak słaby, że muchy sobie z czoła spędzić nie zdołał, siadł o własnych siłach, wołając głośno słowa, nie przeznaczone dla ucha śmiertelnych. Zawołał i opadł i widziałem, jak mężny wódz walecznych przeszedł do zgotowanej wiernym szczęśliwości. Z własnego szałasu przyniosłem najcieńsze, jakie miałem, białe płótno i grób kopać począłem.
Ona zawiodła głośne żale. „Biały“ stanął na