Strona:PL Joseph Conrad-Banita 178.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jaka mądra, pojętna, sprytna.
— Nie jestem królem — mówił z łagodnym uśmiechem Luigard — jestem sługa białego dziecka. Co rozkażesz biała panienko?
Dziewczynka plasnęła w dłonie.
— Chcę mieć dom duży, duży! z wieżą na dachu, a potem z wieżą na wieży, taki, jak te, co za morzem zamieszkują równi mi, „biali“, wysoki, wysoki!
— Jaka mądra, wszystko pamięta — podziwiał małą szczebiotkę jej ojciec i dodał:
— Pamięta domki, coś jej z kart stawiał za ostatniej tu twej bytności, ojcze!
Mówiąc to z trzaskiem roztwierał szuflady, szukając talji starych kart, któremi za ostatniej bytności Luigarda, grał z nim w bezika. Gra ta nudziła do innych hazardów nawykłego Almayera, lecz była ulubioną rozrywką nieustraszonego i przedsiębiorczego kapitana. Chiński bezik zachwycał go, jak wszelaki produkt chińskiego genjusza, który w niemałem miał poważaniu.
Posadził na kolanach dziewczynkę, wybrał najmniej podarte, chociaż niemiłosiernie brudne karty i zestawiając jedne z drugiemi, mówił:
— Zbudujemy, zbudujemy pałac, perełko moja, zbudujemy jeden! Ha! ha! wywrócił się! nict o! zbudujemy drugi, wyższy...
Budował ostrożnie, dziecko oczu od rąk jego i kart nie odrywało. Stojący za nimi Almayer dech powstrzymywał, a budowniczy, trzymając na kolanach dziewczynkę i przystawiając kartę do karty, mówił równo, pomału:
— Wiem, co o tem trzymać... byłem przecie