Strona:PL Joseph Conrad-Banita 174.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

po tom ją przecie przywiózł, opieki i wsparcia Hudiga pozbawił...
— Ha! ułoży się to jakoś — dodał — tymczasem tu pozostanie.
— Tu! w moim domu? — krzyknął Almayer.
— Dom ten i do mnie należy, jeśli się nie mylę — odparł sucho kapitan. — Dość zbytecznych rozpraw. Tak chcę i tak być musi.
— O! — mruknął ugodliwie Almayer — jeśli ojciec każe... w takim przemawia tonie...
— Bywasz bo Kacprze — odparł łagodnie już kapitan — nieznośny. Zostaw mi przynajmniej tyle czasu, bym się mógł jako tako obrócić, rozejrzeć. Nie mogę jej przecie trzymać wyczekującą na statku. Muszę coś powiedzieć, obiecać! Hm! Co? Ot naprzykład, że popłynął za interesami w górę rzeki i wróci nie dziś, to jutro... albo pojutrze. Doskonale! Powiem to jej, a ty chłopcze, utrzymuj ją w tem przekonaniu. Tymczasem...
— ...Przywiodę wszystko do należytego porządku, skończył po chwili namysłu i dodał, zwracając się z rozkazującym gestem do zięcia:
— Spełnij, co ci mówię, jeśli ci miła zgoda ze mną.
— Czy mi miła! — westchnął Almayer — bylem ci mógł ojcze dogodzić. Wiem, że nie mam lepszego przyjaciela i opiekuna tylko... Na honor! zrozumieć cię często kapitanie nie mogę.
Kapitan roześmiał się, potem westchnął głęboko, przymknął powieki, skłonił na poręcz krzesła głowę. W słonecznem świetle, słońcem spalona twarz jego, wyglądała postarzała. Almayer wpatrzył się weń uważnie, z głuchym niepokojem.