Strona:PL Joseph Conrad-Banita 173.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wrócił się obojętnie od kapitana; ten zaś mówił spokojnie:
— Willems miał zatarg ze swym szefem. Mniejsza z tem, o co im poszło. Nie moja to rzecz, a tembardziej nie twoja, Kacprze! Moją rzeczą naprawić, co się da naprawić. Obiecałem i dotrzymałem. Poszło nie łatwo, jak to już mówiłem. Stary Hudig wściekły był na nią za to, że chciała połączyć się z mężem. Wiesz! Jest ona niby jego córką. Zawszem mało ważył etyczne i społeczne zasady starego szachraja. Przekonałem go wreszcie, że nic na tem nie straci, skoro ja, Luigard, za... byłego jego przedstawiciela zaręczę i z biedy, w którą tenże popadł, wyciągnę. A że Hudig postarzał i potrzebuje pomocnika, dałem mu Eraiga, starego kamrata. Nie po jednych wodach pływaliśmy razem za młodu. Co ty na to?
— Bądź co bądź — ciągnął Luigard, nie doczekawszy się odpowiedzi, wywiozłem ją na mą odpowiedzialność i... bez błogosławieństwa Hudiga, co się odgrażał, że jej z powrotem nie przyjmie. Postąpiła, przyznać trzeba! jak przystało dobrej i wiernej żonie. Mąż przedewszystkiem! A tu... — podrapał się kapitan w głowę z pewnem zakłopotaniem.
— A tu — podjął ze zjadliwym uśmiechem Almayer — czuły małżonek umknął. Przysłużyłeś mu się ojcze! Cha! cha! cha!
Ale kapitanowi nie było do śmiechu.
— W djable ciasny wlazłem przesmyk — mruczał.
— Odeszlij babę do stu djabłów — doradzał, śmiejąc się Almayer.
— To mi rada! — oburzył się kapitan. — Nie