Strona:PL Joseph Conrad-Banita 155.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nieraz już zwracałem na to twą ojcze, uwagę. Niema w Sambirze żywej duszy, coby nie żyła kredytem w faktorji Luigard et Co, dzięki twej ojcze powolności i — pozwól mi powiedzieć — nie zbyt szczęśliwie zastosowanej tu polityce. Bez nas pozdychaliby dawno z głodu i to byłoby najlepiej, a politykę najlepiej utrzymują nabite fuzje i rewolwery.
— Miałeś je ojcze! — huknął Luigard tak, jak huknąć umieją rozhukane bałwany morskie uciszający kapitanowie okrętów. Czuć było, że się wyczerpała jego cierpliwość. Od chwil kilku mierzył galerję tak szybkim krokiem, jak miotający się lew w klatce. Ciężkie jego pięty podniosły tumany kurzu, Almayer zakrztusił się.
— Miałem dwadzieścia — odparł śmiało — ale ani jednego palca do pociągnięcia cyngla.
Luigard opadł ciężko na krzesło, jedną ręką wsparł się o stół, drugą zarzucił za poręcz krzesła. Kurz tymczasem opadł i słońce, bez przesłon, zalało galerję; Almayer zajął się spuszczaniem trzcinowych rolet, zawieszonych pomiędzy kolumnami galerji.
— Ha! — zauważył kapitan — dzień będzie upalny i dobrze robisz spuszczając rolety. Po co mamy się smażyć na patelni.
Almayer, spuściwszy rolety, spojrzał leniwie na stół co się uginał pod pięścią kapitana.
Zupełnie już spokojnie mówił:
— Z brzaskiem dnia udałem się do Patalolo. Wziąłem z sobą dziecko, nie było przy kim zostawić. Zastałem bramę zaryglowaną, trzeba było okrążyć zagrodę i wejść furtką, od strony lasu. Za-