Strona:PL Joseph Conrad-Banita 147.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

starego „króla mórz“, jak zwano kapitana Luigard‘a, wpatrując się weń wyłupiastemi oczyma. Luigard obmacał niezliczone kieszenie swego białego ubrania, wyłonił pudełko zapałek, ogryzł cygaro, zapalił, zaciągnął się i z poza kłębów dymu spoglądając na zafrasowanego zięcia, mówił spokojnie:
— Jeślibyś tyle razy co ja był w opałach, spokojniej byś te rzeczy przyjmował. Nie po raz pierwszy bankrutuję, a nic mi się jeszcze złego nie stało, jak to widzisz.
— Widzę, widzę — pomrukiwał z tropu zbity Almayer. — Lecz gdybyś ojcze, zamiast dziś, zjawił się był przed miesiącem inny by obrót rzeczy wzięły. Co potem, że cię tu dziś widzę?
— Pleciesz jak pijana baba — ścisnął ramionami kapitan, wstał z miejsca i wychylając się za barjerę galerji, wzrok puścił po wijącej się wstędze rzeki, po murem stojących, niebotycznych lasach. Po długiej dopiero chwili, zwrócił się do swego w Sambirze zastępcy, mówiąc spokojnie:
— Dziwnie tu dziś cicho i spokojnie.
Almayer podniósł głowę.
— A! ojciec dostrzegł wreszcie! — zawołał. Tak jest, a nie inaczej kapitanie! Miesiąc temu galerja faktorji pełną byłaby śpieszących powitać cię z czołobitnością tych — pal ich! — krajowców. I przedemną czołem bito miesiąc temu, a teraz... Zmieniły się czasy i nie moja w tem wina! Piwa nawarzył ten twój ojcze faworyt, benjaminek, łotr od wszystkich łotrów gorszy. Lala! niema co mówić! Przyłączył się do przeklętych obdartusów, stanął na ich czele! Ot! jak się udał faworyt, benjaminek, gagatek.