Strona:PL Joseph Conrad-Banita 144.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lakamby. Rzucił się w tę stronę, lecz usłyszał tylko wrót klapnięcie i przyśpieszony szept:
— Prędzej! prędzej!
Wstrząsnął zaryglowane wrota.
— Aïszo! Aïszo! — wołał. Nie odchodź! Posłuchaj. Wróć! Zrobię co zechcesz, jak zechcesz, cały Sambir rzucę na pastwę płomieni, krew niech je gasi! Wszyscy i wszystko niech ginie! byleś wróciła Aïszo! Aïszo moja. Czy słyszysz! Wróć!
Poza wrotami słyszał kobiece przyciszone śmiechy.
— To powiedziano dobrze, bardzo dobrze, jak przystoi... — śmiały się, obce, nieznane głosy.
Ponad niewyraźne szmery, wybił się czysty głos Aïszy:
— Śpij w spokoju! Spocznij! Boję się ciebie, wzburzony jesteś... lecz gdy wrócisz z Saidem Abdullą, wielki będziesz i mocny, wówczas zabierzesz mię z sobą i miłość moja wiekuistą będzie... na życie! na śmierć!
Po tamtej stronie wrót, liczne oddalały się kroki. Darmo by wstrząsał z grubych dylów zbitą bramę. Cofnął się urażony w godności swej i miłości, klnąc tę kobietę tak dziką a tak powabną, nieuchwytną, a władającą wszechwładnie nim i jego zmysłami, klnąc ją, siebie, ziemię, niebo, zatrute powietrze, którem oddychał, czary co nań padły. Klął wszystkich i wszystko, miotając się pod cicho nad głową swą splecionemi gałęźmi olbrzymiego drzewa. Miotał się jak szalony, płosząc sen ptaków w ich gniazdach, a noc biegła głucha, ciemna, nieprzenikniona...