Strona:PL Joseph Conrad-Banita 139.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zdawało się, że ją starzec ostatniem tchnieniem błaga o ostateczną jakąś łaskę.
— Nigdy! — odpowiadała mu stanowczo — raczej we własnem zatopię sercu.
Cisza. Zasłona namiotu zaszeleściała, na progu stanęła Aïsza. Poza nią rozległy się coraz głośniejsze wołania i przekleństwa, aż się zerwały w głuchym jęku. Z jedną ręką skrytą w fałdach sukni, drugą wzniesioną i wyciągniętą przed siebie ruchem, nakazującym milczenie, stała naprzeciw Willemsa, oświecona blaskiem ogniska, z burzą w rozszerzonych źrenicach, burzą na zaciśniętych wargach. Gdy skargi i przekleństwa zcichły w namiocie, postąpiła krok naprzód, ręka jej opadła, a usta rozwarły się cichą skargą:
— Biada nam! biada tym, co „biali“ nie są!
Wzniosła na Europejczyka wzrok nieskończenie smutny, wystraszony. Willems otrząsł się z osłupienia.
— Aïszo! — zawołał, lecz głos mu się złamał na razie. — Aïszo! — ciągnął — widzisz! nie możesz tu dłużej pozostać! Zaufaj mi, pójdź za mną. Oddalim się stąd daleko.
Gdzie? o to banita w tej chwili nie pytał, uniesiony namiętnością, nienawiścią dla ras niższych, wzgardą dla czarno- i czerwonoskórych, których serca czarniejsze są, bardziej tajemnicze i niedostępne od najczarniejszej nocy. Gdzie miał, gdzie mógł ujść!? Mniejsza z tem. Czuł z nieprzepartą mocą, że od tych przeklętych i przeklinających ujść musi, że nie może pozostać śród nich dłużej; ujść musi i uprowadzić Aïszę, bez której życie nie byłoby mu życiem. Mogłaż się wahać, mogłaż pozostać śród