Strona:PL Joseph Conrad-Banita 138.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gwałtownie, jak gdyby wyskoczyć z piersi miało... ucichło... już bicia jego nie słyszy... uszło w noc ciemną i na straszliwem pustkowiu, na przeklętej przekleństw, obcej, bezlitosnej ziemi, pozostawiło go opuszczonym, samotnym, bezbronnym...
Zepchnięta nagłym ruchem z jej kolan głowa jego opadła ciężko na ziemię. Nie podniósł czoła, poco... nie dość, że widział... Co tam! Wszystko mu było obojętne. Powietrze przedarł krzyk śmiertelnej trwogi, nastąpił jęk i głuche mruczenie i szarpanie się walczących, powalonych razem na ziemię. Willems porwał się, Aïsza powaliwszy ojca usiłowała wyrwać mu z rąk sztylet, śmierci narzędzie. Zwróciła się ku kochankowi, wołając stłumionym głosem:
— Ani kroku! Nie zbliżaj się!
Przykuł go do ziemi sam ochrypły dźwięk jej głosu. Aïsza bała się jego gwałtowności, lecz jemu się zdawało, że chce się sama pomścić na ślepym starcu. Po przez mgłę krwawą patrzał na szamotanie się dwóch potwornych istot w ciemnościach nocy. Czuł do Aïszy wstręt i nieskończoną wdzięczność, gotów jednocześnie biedz ku niej i uciekać. Tymczasem stał jak przykuty do miejsca, czekając końca toczącej się w ciemnościach ohydnej walki. Po chwili ujrzał ją dźwigającą z wysiłkiem silnych młodością ramion, zwisłe ciało starca. Zniknęła wraz z nim za zasłoną szałasu. Po długiej, śmiertelnie długiej chwili, usłyszał głos jej. Mówiła szybko, wzburzona. Odpowiedzi ciche były, słabe, do jęku podobne.
— Nie, nie, nigdy — brzmiał twardo głos Aïszy.