Strona:PL Joseph Conrad-Banita 135.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zawiedzione nadzieje, skruszone ambicje, wszystko to należało do przeszłości, nikło bez śladu, wobec tego bijącego kobiecego serca, na które skłonił znużoną głowę i wsparł się... jak na opoce... raczej jak na miękkiej, przepływnej, rozbujałej fali...
Zbudził się. Znów się zdrzemnąć musiał. Coś nieprzemożnego skłoniło go zwrócić oczy ku namiotowi Omara. Coś bo tam zaszeleściało, zamajaczyło w mrokach. Na czerwone zasłony u wnijścia padały z dołu blaski ogniska, z góry spuszczały się ciemności nieprzeniknione, zagadkowe, zasadzek pełne. Wpół senna fantazja Willemsa zaczęła zaludniać je niepochwytnemi, w potworne zmieniającemi się linjami i kształtami, do których zaliczyć chyba trzeba było głowę wynurzającą się z mroków, dymów, blasków, bez tułowia, jak odeń odciętą, poruszającą się jednak zwolna, samorzutnie... twarz chudą, pergaminowo żółtą, o opuszczonych, sinych powiekach, z długą białą brodą... Wszystko to, jak w powietrzu zawieszone, nad wydzielającym się z ziemi i podścieliska traw białym oparem, pełzło cicho... cichutko.
W ohydną zmorę Willems wpatrywał się z niemocą zdumienia i nie dającej się odeprzeć trwogi. Zmora zbliżała się i śród mgły snującej się nad ziemią Willems dostrzegał tułów, czołgający się na czworakach, ostrożnie, ciszej od piersi węża. Żółtą bladość twarzy kościstej, nie rozświeconej błyskiem żywych źrenic, podnosiły błyski trzymanego w zębach ostrza stali... Głowa to była Omara... Sen czy jawa... Ach! mniejsza z tem! Niezbyty ciężar obezwładniał Willemsa, czoło i ucho tulił do łona Aïszy i dobrze mu z tem było. Tracił świadomość snu czy jawy. Czuwały nad nim gwiaździste spojrzenia ko-