Strona:PL Joseph Conrad-Banita 130.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobrą jesteś — odrzekł sennym, zmęczonym głosem.
Zerwała się jak ptak, pobiegła do domu z tarcic, po chwili wróciła, niosąc na głowie zwój najcieńszych mat. Willems dorzucił suchych gałęzi do ogniska. Przykucnęła ruchem zwinnym i wdzięku pełnym, on się rozciągnął u nóg jej, oparł głowę o jej kolana, czuł dotknięcie jej ręki na czole, palce jej przesuwały się pomiędzy jego włosami i czuł, jak go bierze w wyłączne i absolutne posiadanie. Wpatrzony w nią przez ciężkie, senne powieki, szepnął:
— Chciałbym umrzeć teraz.
Nie były to czcze słowa, był to szczery i głęboki wyraz jego uczuć. W jej wielkich, czarnych oczach, nie znalazł żadnej odpowiedzi. Słowa jego nie obiły się o jej serce, przeszły, jak powiew wiatru, jak przechodzące po niebie obłoczki. Pomimo rozwiniętego kobiecego instynktu, nie zmierzyła głębi słów tych, nie odczuła nawet, co w nich było miłości, szału, tęsknoty za ukojeniem, które ona, ona sama dać mogła. Nie domyślała się, że ci, co padają ofiarą tak niezmierzonej, wszystko absorbującej miłości, chwilowe upojenie okupują mąk piekłem.
Z brwiami ściągniętemi, snując myśl własną, spytała go:
— Opowiedz mi wszystko. Chcę znać każde zamienione z Abdullem słowo.
Opowiadać, co? jak? Pytanie jej rozbudziło uśpione dotknięciem jej ręki sumienie. Padł pomiędzy nich cień rozdźwięku. Czuł, że się stacza do przepaści, nie mogąc się zatrzymać, lecz upadku swego mierzył głębie. W poczuciu tem było tyleż goryczy, co upojenia, tyle buntu, co biernej rezy-