Strona:PL Joseph Conrad-Banita 090.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chylała się warząca strawy niewiasta, uboga, powinowata Lakamby, przydana do usług Aïszy.
Babalatchi obrzucił dziedziniec jednem swem okiem, rzucając jednocześnie krótkie pytanie kobiecie. Milcząc wskazała mu namiot, u którego uchylonej zasłony błąkały się promienie słońca.
— O; tuan Omar! Wodzu możny! — zawołał przybysz nie przekraczając progu.
Wewnątrz namiotu dał się słyszeć kaszel, szemranie do cichej skargi, do mrukliwego gniewu podobne. Ośmielony Babalatchi uchylił zasłony i po chwili wywiódł ostrożnie, z kobiecą niemal pieczołowitością, ślepego, obu dłońmi o ramiona jego wspierającego się starca. Posadził go na ławie pod drzewem. Starzec oparł się o pień olbrzymi. Rzadkie promienie słońca przedzierały się przez ciemne listowie sklepienia, skupiając się na białej szacie i białym turbanie wychudłego, siedzącego nieruchomie, z wygasłemi źrenicami Omara.
— Czy się już słońce skłania ku zachodowi, — pytał bezdźwięcznym głosem?
— Bliskie jest zachodu, — odrzekł Babalatchi stojący przed nim w pełnej uszanowania postawie.
— Gdzież jestem, — pytał z wyrzutem ślepiec, — czemu uprowadzono mię z miejsc, do których przywykłem? Przyzwyczajenie zastępuje wzrok tym, co go utracą, jest tem, czem wzrok dla widzących. Słońce mówisz chyli się do zachodu, a ja przez dzień cały, dzień długi, nie słyszałem szelestu jej kroków. Obcej, starej kobiety ręka podała mi strawę rano i w południe.
Czemu? Gdzie jest Aïsza?
— Blisko stąd, — rzekł cicho Babalatchi.
— A tamten, — spytał ożywiając się, lecz i głos