Strona:PL Joseph Conrad-Banita 087.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
II.


Tchnienie jakieś przebiegło pod roziskrzonem niebem, drgnienie po drzemiących wodach, przeciąg powietrza przez otwarte gdzieś na północ wrota świata i zakołysały się drzew gałęzie, podniosły fale, zadrgały rozsypane w powietrzu, słoneczne iskry. W osadzie Lakamba, rozrzarzyły się przygasłe głownie, dymy wzbiły się ponad ognisko, wonie aromatycznych drzew wzmogły się, w cieniu opuszczonych ku ziemi gałęzi. Dzień się chylił ku wieczorowi, zaroiło się od ludzi; tu i ówdzie słyszeć się jeszcze dawało przeciągłe ziewanie; tu i ówdzie swawolne, młode wybuchały śmiechy, głośne nawoływania. Tu i tam formowały się grupy, zbliżały do rozżarzonych ogni. Starsi przykucnięci zawodzili długie, powolne, monotonne, z dnia na dzień powtarzające się gawędki, i rozwlekłe opowiadania, jakiemi zwykli sobie skracać przydługie wczasy ludy pierwotne i barbarzyńcy, którym rozmowy te i opowieści, starczyć muszą za wszystko; za widowiska, sztukę, naukę, historię, czyny, towarzyskie i rodzinne zebrania. Opowieści o odwadze i męstwie jednych, przebiegłości drugich; bywałych i niebywałych wypadkach; o tem co było, być mogło i będzie; o żywych i martwych; o walecznych; o pomście i o miłości.
Lakamba siedział przede drzwiami swego domu, w bambusowym fotelu, w cieniu gęstych liści, zaspany jeszcze i markotny. Przez wpół otwarte drzwi dochodził go z wnętrza domu, świegot kobiet zebranych dokoła warsztatów, na których się tkały i haftowały odświętne jego szaty. Po lewicy swej i prawicy miał siedzących na giętkich matach domowni-