Strona:PL Joseph Conrad-Banita 082.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lems. — Człowieku! czyś oszalał? Jej się wyrzec! Ona ma żyć, ruszać się, oddychać zdala odemnie! Ależ jam zazdrosny o wiatra powiew, o powietrze, którem oddycha, o źdźbła trawy, po których stąpa, o słońce, co ją oświeca... Pomyśl! dwa dni, całe dwa dni nie widziałem jej.
Może wybuch ten szczerości wzruszył Almayera, lecz wzruszenie pokrył pracowitem ziewaniem.
— Czemuś jej nie szukał — rzekł — zamiast mię zabawiać swą tragedią?
— Czemu?...
— Tak! czemu? Nie może być daleko, gdyż żadna łódź obca nie opuściła od dwóch tygodni przystani.
— Wiem to i wiem, gdzie się znajduje — wybuchnął Willems. — Znajduje się tuż, obok, w osadzie Lakomba.
— Phi! — uśmiechnął się Almayer. — Stary lis Patalolo nie doniósł mi — dodał po chwili namysłu — w tem coś tkwi. Wybór schroniska nie podoba ci się?
— Przeraża mię — odrzekł szczerze i śmiało Willems.
— Aha! rozumiem — mówił z ironicznem współczuciem Almayer. — Nie zgadza się z twem poczuciem honoru, byś ją aż tam ścigał. Szlachetny jesteś.
Chwilę trwało milczenie.
— Głupiś — syknął Willems — chciałbym cię zmiażdżyć.
— Nie boję się; nazbyt jesteś słaby. Wyglądasz, jak gdybyś umierał z głodu.