Strona:PL Joseph Conrad-Banita 081.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Milcz! — chłodno i wyniośle przerwał Willems, a było coś w jego tonie i spojrzeniu, co śmiech mroziło na wargach Almayera.
— Słuchaj mię — mówił Willems, przystępując krokiem bliżej. — Słuchaj, jeśli masz w piersi ludzką duszę! Słuchaj, bo cierpię strasznie i to dla ciebie...
— Dla mnie — rzekł, odzyskując zimną krew Almayer — śni ci się chyba.
— Nie wiesz — mówił spiesznie i istotnie jak w gorączce tamten. — Niema jej! uciekła przed dwoma dniami.
— Uciekła! doprawdy! — roześmiał się Almayer. — Prędko się tobą nasyciła, mój mądry, sprytny wspólniku!
Willems oparł się o kolumnę balkonu, wzrok puszczając po rzece. Zdawał się nie słyszeć ni słów, ni śmiechu zjadliwego.
— Życie moje z nią — mówił, jak we śnie, jak do samego siebie — niebem było i piekłem zarazem, lecz dopiero odkąd rzuciła mię, poznałem czem są piekielne katusze...
— Możesz wrócić do mego domu — uspokajał go Almayer. — Teść mój, Luigard, sprzyja ci snać, jeśli cię mojej powierzył opiece. Nikt cię z pod tego dachu nie wypędzał. Robiłeś, coś chciał, raczej podobało ci się nic nie robić. Wyniosłeś się dobrowolnie, bez meldunku, przepadałeś Bóg wie gdzie przez miesiące, tygodnie. Wracasz, jakeś wyszedł, nie proszony. Nie mam pretensji narzucać ci się z moją gościnności, lecz wiem, com winien kapitanowi. Dom mój otworem ci stoi. Możesz wrócić.
— Wrócić i jej się wyrzec! — zawołał Wil-