Strona:PL Joseph Conrad-Banita 080.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ciszej! — syknął Almayer — obudzisz mi dziecko. Nie jesteś tu w lasach, śród dziczy, by się tak rozbijać. Powściągnij nabyte tam nawyknienia i pamiętaj, żeś w domu białego, cywilizowanego, obywatela.
Willems wzruszył ramiona.
— Przyszedłem — począł — gdyż idzie zarówo o ciebie, jak o mnie...
— By się odjeść — zaśmiał się Almayer. — Nie osobliwie snać cię karmiono śród nowych twych... jakżeby ich nazwać? nowych twych przyjaciół. Ślepy stary łotr, winien był przepadać za twem towarzystwem. Daruj, że go nazwałem właściwem mianem. Czy ci się zwierzał ze swych morskich sztuczek, rozbójnik stary? A ty sam, czyś tylko zabił, czyś i ograbił kogo w Makasarze?
— Kłamstwo! — oburzył się Willems. — Kłamstwo! pożyczałem, miałem oddać... łgarze są i łotry...
— Ciszej! — syknął znów Almayer, ruchem głowy wskazując uśpione dziecko. — Słyszałem, żeś się przekradł — ciągnął dalej złośliwie — i bałem się, by się to tu nie powtórzyło.
Willlems po raz pierwszy spojrzał mu prosto w oczy.
— Och! — pośpieszył na spojrzenie to odpowiedzieć Almayer — nie mówię, nie twierdzę... owszem przyznaję, żem żadnych nie odkrył nadużyć...
— Ale — mówił po chwili żatrobliwie — dziewkę tę to już skradłeś chyba, bo i czemże byś ją opłacił staremu łotrowi, ani też zwrócić mu ją możesz taką, jakąś wziął.
Śmiał się cynicznie.