Strona:PL Joseph Conrad-Banita 072.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

strzałami, z opadającemi na czoło i ramiona czarnymi włosami, na które zwieszały się zieleń liści i przedziwnych storczyków kwiaty-motyle. Zdawała się kwieciem śród kwiecia, wyskokiem, duszą bujnej przyrody, zrodzoną z samych głębi cienia wykwitającą ku pełnemu słońcu.
Dzień każdy zbliżał ją o krok jeden ku niemu. Cierpliwie, z rozkoszą nęcił ją słowy i spojrzeniem, jednobrzmiącym a zawsze, skoro się powtarza nowym hymnem pochwał i pożądań, słowy staremi jak świat, co przetrwają dopóty, dopóki będą męskie usta do nucenia a kobiece ucho do wsłuchiwania się w tę melodję. Mówił jej i powtarzał, że jest piękną wśród pięknych, najpiękniejszą. Mówił i powtarzał, a mówiąc to i powtarzając wyrażał wszystko, co miał jej do powiedzenia, oczarowany znikającem raz w raz z jej twarzy niedowierzaniem, pogłębiającą się słodyczą jej spojrzenia, coraz ufniejszym uśmiechem ust, uśmiechem oczarowanego snem rozkosznym dziecka, upojonej tryumfem z budzącą się tkliwością kobiety.
I gdy był z nią, zapominał o bezczynności co jak rdza trawi. Jej uśmiech i spojrzenie zakrywały mu przeszłość i przyszłość, starczyły za wszystko, były wszystko rozświecającym słońcem. Wraz z jej zniknięciem słońce znikało, otaczały go nieprzeniknione ciemności, czuł się słabym, bezradnym, wykolejonym desperatem. On, co życie przeżył z jedną li tylko troską o karjerę, obojętny lub niedostępny wpływom kobiet poza sferą łacno dających się zadowolnić chuci, pełen wzgardy dla tych, co się im poddają, czuł się teraz igraszką spojrzenia na poły dzikiej dziewczyny. Gdzież się podziała jego