Strona:PL Joseph Conrad-Banita 071.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wraz z żywem jeszcze wspomnieniem wielkiego i tragicznego przewrotu w jej młodem życiu, zjawiał się jej jak coś wielkiego i zarazem strasznego, coś co miało pokonać trwogę, mogło pomścić krzywdę. Tak zwycięscy zwykli mówić takim głębokim, przekonywającym głosem; takiem śmiałem, jasnem, błękitnem spojrzeniem, chłodnem jak ostrze stali, zwykli ujarzmiać wrogów. I głos do wydawania krótkich rozkazów przywykły, dźwięczał pieszczotą u jej ucha; śmiałe spojrzenia zwracały się na nią z pokorną a gorącą prośbą. Mąż to był, mąż o jakim marzyła. Nie rozumiała wszystkiego, co jej mówił, lecz z tego, co zrozumiała, wywnioskowała, że możnym i znamienitym być musiał śród swoich, równie nieszczęśliwym jak mężnym i nieustraszonym, pokrzywdzonym, zapewne zemsty szukającym banitą. Posiadał dla niej urok nieznanej nowości, czegoś nagłego i przemożnego, istoty silnej, niebezpiecznej, zdolnej ujarzmiać i — być ujarzmioną. To ostatnie z iście kobiecą intuicyą wyczuła odrazu, od pierwszego zamienionego z nim spojrzenia. W miarę, jak dni mijały, stawała przed nim trzymając go spojrzeniem na wodzy i pierwsze uczucie lęku znikało. Coraz pewniejszą była swej zdobyczy. Czuła upojenie tryumfu, jakiejś ogromnej i ogromnie słodkiej dumy. Ujarzmiła istotę wyższą, której jarzmo lubem by jej i ponętnem było. U nóg jej leżał cichy i powolny ten biały mocarz, co wiedział z doświadczenia, jak ją spłoszyć łatwo lada śmielszym ruchem lub nawet spojrzeniem. Głos mu miękł w pieszczotliwe i błagalne przechodząc tony, oczu oderwać nie mógł od stojącej, opartej wdzięcznie o drzewo, osypanej słonecznych prążków