Strona:PL Joseph Conrad-Banita 065.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ruchem ręki ciężar na głowie,, lecz gdy się obejrzał, stanęła znów jak wryta, z gotowością do skoku spłoszonej gazeli. Nad nią gałęzie drzew wiązały się w zielony słońcem i cieńmi przepojony namiot. Świetlane plamy zasypywały jej czarne, bujne, na plecy puszczone warkocze; kładły się złotemi krążkami na brwiach i gładkiem czole; zapalające iskry w szeroko teraz rozwartych i w stojącego na ścieżce mężczyznę, wpatrzonych źrenicach. Willems zapatrzył się oczarowany i przestraszony, poczuciem jakiejś nie dającej się naprawić omyłki, straty niepowetowanej; porażony tem dziwnem uczuciem co ma słodycz długo oczekiwanej pieszczoty i nagłość ogłuszającego gromu, podobne do zbudzenia się ze snu do świadomości nowych i już niezbytych pragnień, lęków, nadziei, zaparcia się siebie.
Posunęła krok naprzód i znów się zatrzymała. Powiew gorącego wiatru poruszył jej włosy, których zapach uderzył go w twarz odurzającem tchnieniem. Wciągnął w piersi powietrze głębokim oddechem, jak gotujący się do bitwy żołnierz, jak gotów w ramiona pochwycić ukochaną kobietę kochanek, tchnieniem czerpiąc siłę na śmierć lub namiętności burzę.
Kimże była? Skąd się tu wzięła? Oczarowany wzrok oderwał od lic jej i powiódł nim pytająco po otaczających ich drzewach, po skrawku rozciągniętych nad nimi szafirów. Podzwrotnikowa, rozrzutna w cieniu lasów przyroda, przytłaczała go swym ciężarem, wybujałością form i barw, blaskiem świeżości i wonności, pod któremi czają się jady śmiertelne. Tknęło go coś niby przeczucie nieuniknionego niebezpieczeństwa, nieuniknionego a ponętnego.