Strona:PL Joseph Conrad-Banita 062.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w bliskiej przyszłości, zaledwie się wyłaniał z ziejących zarazą bagnisk i trzęsawisk. Domostwa tłoczyły się na wybrzeżu rzeki, wsuwały się w nią bambusowymi palami i wystającymi platformami, pod którymi biegły i szemrały wody. Przez miasto jedna tylko wiodła droga, wązka i ciemna poza tyłami domów, po drugiej stronie obrzeżona lasem, którego tajemnicza gąszcz o parę kroków dalej, stawała się nie przeniknioną. Las następował na osadę, wabił przechodnia zdradziecką głębią, z którą mało kto ośmielał się zmierzać. Grunta w dostępnych bodaj miejscach niskie były, błotniste trzęsawiska, na których bawoły pasły się w znoju dni gorących. Na przechodzącego wązką ścieżką Willemsa spoglądali obojętnie i ospale rozciągnieni w cieniu drzew mężczyźni, kobiety przewodziły go długiem nieśmiałem spojrzeniem, dzieci pierzchały przed nim, wystraszone jego białą, rumianą twarzą, a ów przestrach dziatwy szczególnie upokarzał przechodnia, szukającego samotności. Skoro zapuszczał się w wytrzebione już części lasu, bawoły wytrzeszczały na niego pełne zagadkowego blasku ślepia lub rzucały się do gromadnej ucieczki, łamiąc i tratując młodsze latorośle drzew. Pewnego dnia zjawienie się jego spłoszyło całe stado, które uciekając i tłocząc się w obrzeżającej osadę ulicy, rozwaliło płoty, zgasiło ogniska, rozpędziło kobiety i dzieci, rozgniewało leniwych mężczyzn, zmuszonych zapędzać spłoszone bawoły kijami i wrzaskiem. Niewinny sprawca tego zamieszania zmuszony był schronić się za płoty obozowiska Almayera. Odtąd w przechadzkach swoich unikał obwodowej, granicę dziewiczych lasów stanowiącej ulicy, wolał puszczać czółno z bie-