Strona:PL Joseph Conrad-Banita 059.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mógłbyś odpowiedzieć tak lub nie, bez tego drażniącego śmiechu, — zauważył ze źle tajonem niezadowoleniem Willems.
— Śmieję się, — odrzekł tamten, nie zmieniając pozycji i cedząc ociężale słowa, — gdyż nie wierzę ani słowa temu co opowiadasz. Nie oszukasz mię! Zresztą po co te ceremonje? Wiesz gdzie fuzja, możesz ją sobie brać czy nie brać! Sarny! jelenie! polowanie! Czy nie na gazelę raczej przesławny mój gościu? Na podobne polowanie mój panie łowczy, wypadałoby raczej zaopatrzyć się w jedwabne sieci i złote groty, a o te tu nie łatwo... Ostrzegam cię, nie tak łacno jak ci się zdaje, zwłaszcza spędzając dnie i wieczory śród krajowców... pięknego mam z wasana pomocnika!
— Pijesz nad miarę, — odrzekł chłodno Willems, — a głowę masz słabą. Mocną, o ile pamiętam z dawnych dni Makasfaru, nie była nigdy. Nad miarę pijesz, mówię ci Almayer!
— Piję swoje i za własne pieniądze, — odciął się ostro, ze złośliwem spojrzeniem Almayer.
Dwaj przedstawiciele rasy białej, doskonalszej, dwie pochodnie cywilizacji, zmierzyli się dzikim wzrokiem, niby dwa gotowe skoczyć ku sobie, rozjuszone brytany. Po chwili odwrócili wzrok od siebie, Almayer zsunął z nóg pantofle i odchodząc od stołu wyciągnął się w zawieszonym u pułapu werandy hamaku, a Willems, niezdecydowanym krokiem zeszedł z ganku, kierując się, przez dziedziniec, do kamiennej grobli, przy której stały dwie wielkie, szarpiące się na kotwicy masztowe łodzie i kilka uwiązanych do bambusowych żerdzi czółen. Wskoczył do najmniejszej z takim rozpędem, że o mało nie