Strona:PL Joseph Conrad-Banita 039.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ho! — huknął niecierpliwie, — a nie poświecisz mi tu żółwiu ty jakiś. Czekam od godziny.
Światło mdłe lampy, na pustem, mrocznem wybrzeżu morza złagodziło odrazu zawodowy, że tak rzec można, wybuch jego gniewu i wrodzonej mu niecierpliwości. Szybko skreślił słów kilka na wydartej z notatnika kartce papieru.
— Zaniesiesz to do domu tego białego Tuan’a[1] mówił. Za pół godziny wyślę po ciebie barkę.
— Tego Tuan’a, — spytał murzyn świecąc w oczy Willems’owi.
— Niech cię porwą... a śpiesz mi. Wręcz samej pani.
Zwracając się zaś do Willems’a, — mówił spokojnie:
— Napisałem słówko do twej żony, żeby cię teraz nie czekała. Możesz odpłynąć ze mną tak jak stoisz. Biedna kobieta nie powinna się niepokoić. Dotrzymałem danego słowa i moja rzecz byście się coprędzej połączyli. Spuść się tylko na mnie.
Willems wzdrygnął się cały. Po chwili zapatrzony w bezbrzeżne morze uśmiechnął się.
— Niema się czego bać, — upewnił sam siebie w myśli, a głośno dodał:
— Polegam na tobie kapitanie.
Luigard wstępował już do łodzi świecąc sobie i towarzyszowi lampą, którą podnosił wysoko.

— Po raz to drugi, — uśmiechnął się, — biorę cię na mą odpowiedzialność, gotów jestem wyciągnąć z biedy, postawić na nogi. Po raz drugi, ale — zapamiętaj to sobie dobrze — ostatni. Różnica pomiędzy

  1. Tytuł, nadawany przez tubylców europejczykom i znamienitszym krajowcom.