Strona:PL Joseph Conrad-Banita 037.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

daczka oskarżała siebie, że cię zgubiła i tak dalej. Błagała, bym cię odszukał, ratował...
Willems słuchał w osłupieniu. Ależ naiwny ten „wilk morski“, ale łatwowierny. Chociażby zresztą żal i łzy tej kobiety szczeremi były, tem gorzej. Krew mu się ścinała w żyłach na samą myśl wrócenia do małżeńskiego z nią jarzma. Niech na nią, na nią samą spada zerwanie łańcucha, węzłów, których świętość Willems szanował, lecz w które się dobrowolnie znów oddać nie chciał... Bądź co bądź, w imię tkwiących w nim zasad, przyjął by ją nawróconą, lecz kołatać do jej litości nie będzie... Zawahał się: wtajemniczyć, czy nie wtajemniczać kapitana Luigarda w przebieg domowej sceny, jaką miał ze swą żoną, w ostateczne swe upokorzenie? Odwagi mu zabrakło dla odsłonięcia ran tak wstydliwych, zjadliwych.
Barka przybiła do brzegu, Luigard przerwał ciężkie, obustronne milczenie.
— Zdawało mi się zawsze, — mówił wzdychając, — że ci brak serca, że ci łatwo odtrącać tych właśnie, co ci najwięcej okazują przywiązania. Chciałbym przemówić do tego co dobrem i szlachetnem zostało w twej duszy, zakląć cię, byś nie opuszczał tej kobiety.
— Nie jam ją opuścił — odparł szczerze i z przekonaniem Willems. — Nie ja. Wierną mi była i oddawałem jej kropka w kropkę com jej był winien... lecz wracać... pomiędzy ludzi, co wczoraj proch przedemną kapeluszami zmiatali a jutro traktować mię będą z lekceważeniem lub współczuciem, nie! lepiej, stokroć lepiej! iść na dno wody. Zresztą —