Strona:PL Joseph Conrad-Banita 034.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

o swym „nieboszczyku“ ojcu, agencie rządowym w Koti, który zmarł na cholerę. Ofiara sumiennie spełnianego zawodu — mawiał. Zresztą Willems chwalił się tem, że niema przesądów i nie dba o krew mieszaną, o niepewność rasy. Przyjął zaproszenie Leonarda na werandę mieszkania jego matki, na kieliszek likieru. Johannę pamiętał w dniu tym w pół leżącą w hamaku wówczas nawet z potarganym warkoczem i w poplamionej, jaskrawej sukni. Nie miał czasu bawić się w zalecanki, lecz zapraszany wstępował coraz częściej do sąsiadki-wdowy, która za każdym razem krzykliwym głosem przywoływała Johannę, by „zabawiała dżentelmana od Hudig et Cie“, pozostawiając go sam na sam z córką. Potem przypomniał Willems sobie niespodziane odwiedziny księdza, przyjaciela rodziny Da Souza; jego obwisłe, żółte policzki, wązkie ramiona, czarne, błyszczące oczy, pojednawcze uśmiechy, napomknienia, których znaczenia na razie nie rozumiał. I przypomniał sobie spotkanie z księdzem na progu gabinetu szefa i niespodzianą zgoła ze starym Hudigem rozmowę.
— Hm! — odchrząknął był raz z poza ksiąg rachunkowych, biurową przerywając pracę, stary Hudig. Hm! bywasz tam często, ustawicznie, zbyt często. Chyba że... a! tak! młody jesteś i pora by ci... Szanowna, ze wszech miar szacunku godna rodzina! Ojca... znałem dobrze, tak! hm! doskonale. Radziłbym, winszowałbym... z całego serca winszowałbym — hm! winszuję!
Tak to Willems dał się złapać! Trzebaż było być osłem! I nie domyślił się, jaki interes mógł mieć stary Hudig w swataniu mu Johanny, której „znał“