Strona:PL Joseph Conrad-Banita 028.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wzgardliwie — gdyś się przed ślubem, wieszała u mej szyi, u nóg mi pełzała...
— Wszelkich dokładałeś starań — odparła mu z tłumioną złością — by się po ślubie z moich wyswobodzić ramion. Bawiłeś się, hulałeś, zaniedbywałeś mię. W cóż się teraz obróciła ta twoja wielkość, znamienitość, którą karmiłeś mnie i moją rodzinę, od rana do nocy. W co? O żebraninie teraz żyć będę, z łaski, z jałmużny twego pryncypała, któregoś podszedł, zdradził, okradł. Tak! tak! okradł! wiem to! Przed godziną właśnie przysłał tu Leonarda, by mi to powiedział. Szczęściem dom do mnie należy. Zostanę w nim, a ty idź, gdzie cię oczy poniosą, idź zdychać z głodu...
— Dość! — przerwał jej z rozkazującym ruchem ręki.
Cofnęła się, wystraszona, tuląc do piersi płaczące niemowlę, opuściła się automatycznie na krzesło, kołysząc się na niem.
— Nie bój się, odchodzę — mówił chłodno Willems — odchodzę po raz pierwszy w życiu błogosławiąc ci, wdzięczen za odzyskaną swobodę. Kulą mi byłaś u nogi, zbrzydłaś mi więcej, niż wypowiedzieć to potrafię. Milczałem dopóki żyłem z tobą, teraz odchodzę i mogę wypowiedzieć się z całą szczerością; odchodzę szczęśliwy, żem się ciebie pozbył, pewien tego przynajmniej, że cię nie wspomnę nigdy. Przestałaś istnieć dla mnie. Dziękuję ci za to. Po raz pierwszy w życiu, z całego serca dziękuję.
Odchodził. U bramy ogrodu czyhał nań szwagier.
— Uspokój się pan panie Willems — mówił,