Strona:PL Joseph Conrad-Banita 022.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pomniał o prawie, które wywołuje odpływy tak, jak i przypływem rządzi, a prawo to już nań czyhało.
W parę dni potem Mr. Vinck, słysząc trzaśnięcie drzwiami, spuścił głowę nad kręgami, chociaż od niejakiego czasu skwapliwem uchem łowił wybuchy głosów, dochodzące go z gabinetu szefa. Drzwi zamykały się z trzaskiem za Willemsem, który próg ich przestąpił był właśnie po raz ostatni, a przez całe pół godziny przedtem, gabinet Hudiga zwykle cichy, pełen był piekielnych wrzasków, ryku, rzekłbyś gryzących się z sobą bestji dzikich. Willems wychodząc, jednym rzutem oka objął ludzi, znajdujących się w pobliżu miejsc, w których spotkało go największe z upokorzeń. Widział wystraszone oczy posługacza, nieprzeniknione żółte czoła i skośne spojrzenia chińczyków, liczących kupki złota na ziemi; widział pana Vincka zaokrąglone ramiona, z których wystawały czerwone długie uszy. Widział rząd nizkich dachów, ciągnących się wzdłuż dziedzińca do bramy, za którą łatwiej mu będzie może oddychać; dostrzegł nawet kawał powroza rozciągniętego wszerz drogi, niby rozstawione nań sieci. Przekroczył wreszcie bramę, lecz i tu nie miał czem odetchnąć. Automatycznie skierował kroki we własne progi, tam przynajmniej...
Besztające słowa szefa nie przestawały mu dzwonić w uszach i gniew i oburzenie zastępowało piekące uczucie wstydu. Czuł się wściekłym na samego siebie. Trzeba było być głupcem, by się tak fatalnie przerachować! Sam siebie nie poznawał. Zawiodły go zdolności, na które tak bardzo liczył, o których nie wątpił. Podległ zmysłów zaćmieniu...
Tak, niewątpliwie, zdjęła go tajemnicza słabość