Strona:PL Joseph Conrad-Banita 020.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Staraj się, staraj! — zachęcał go ironicznie szef. — Wątpię, czy ci się uda. Stary lis! Znam go od lat trzydziestu, na wszystkie brałem sposoby i niczegom się nie dowiedział.
Chwilę słychać było skrzypienie pióra po papierze.
— Ani go podejść, ani spoić — mruczał Hudig.
— Ani! — potwierdzał Willems, a po chwili pytał uniżenie:
— Jakie pan da na dziś zlecenia?
— Hum! udasz się do Ban Hin, będziesz obecny przy wypłacie i opakowaniu pieniędzy, które pocztowy statek zabierze do Ternate.
— Słucham.
— Jeśliby się statek spóźnił, jak to bywa, pieniądze zostaw w kasie do jutra...
— Słucham.
— ...I nie zapomnij o partji opium. Weźmiesz osobistą mą barkę i dziś jeszcze, z wieczora, przewieziesz z „Karoliny“ na statek arabski... tylko, proszę, nie zawracaj mi głowy żadnemi bajdami o worach i pudłach zatopionych „wypadkiem“.
— Słucham — powtórzył raz jeszcze podwładny, puszczając mimo uszu mrukliwe i obraźliwe słowa szefa, a ten ocierając czerwoną jedwabną chustką pot z niemniej czerwonej twarzy, dodał:
— A powiedz temu osłowi, że jeśli mi tu staranniej powietrza odświeżać nie będzie, wszyskie mu kości połamię.
Willems przymknął cicho za sobą, na zielono pomalowane drzwi biura. Hudig nastawił ucha. Słyszał jak wymyślał chłopcu, poczem zafrasowane, lecz odświeżone świeżemi powiewami czoło, spu-