Strona:PL Jerzy Żuławski-Stara Ziemia 279.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   271   —

— Możesz pan wracać swobodnie do domu. A radzę panu dobrze skarbu swego pilnować...
Jacek wzruszył ramionami i wsiadłszy do samochodu, kazał wrócić do hotelu.
Tutaj nie miał już nic do roboty. Warsztaty widocznie stanęły na czas dłuższy: trzeba się było wyrzec myśli o rychłem wykończeniu wozu i na razie przynajmniej zapomnieć o podróży na Księżyc.
W hotelu kazał sobie przygotować na wieczór samolot z zamiarem jaknajśpieszniejszego powrotu do Warszawy.
W domu jego tymczasem Aza doprawadzała grę swą do końca.
Wieczór był parny, duszny. W powietrzu wisiała zda się burza, — burzę czuć też było na ulicach olbrzymiego miasta. Z nastaniem zmroku zapłonęły wprawdzie światła jak zazwyczaj, ale po jakimś czasie grążyć się zaczynały w cieniu całe ulice, jakby ręka jakaś złowroga pozrywała przewody i psuła elektryczne maszyny. Ruch mimo to nie ustawał ani na chwilę, jeno że zamiast zwykłych przechodniów, teraz niewiadomo czemu po domach się kryjących, pojawiły się tłumy jakieś nieznane, po raz pierwszy oglądane w śródmieściu, o których nikt nie umiał powiedzieć, skąd wyszły i gdzie się kryły zwyczajnie.
Spokojny, wypasiony i niezatroskany dotąd mieszkaniec ze zdumieniem patrzył na ludzi o posępnych, zaciekłych twarzach, w bluzy proste odzianych, o których istnieniu jeśli wiedział, te jeno ze słyszenia, prawie za bajkę to sobie mając, że tacy są gdzieś i żyją jak on...
Pomruk zły szedł ulicami, chociaż wszystko spokojne było jeszcze na pozór. Aza słyszała go z dachu Jackowego domu, gdzie wyszła się schronić przed dusznem powietrzem pokojów, którego nawet pracujące całą siłą wentylatory nie były zdolne odświeżyć. Siedziała na płaskim tarasie, w składanem krześle rozciągnięta — i patrzyła z pod spuszczonych powiek na ten mąt tam w dole, oświetlony płonącemi jeszcze w najbliższej okolicy