Strona:PL Jerzy Żuławski-Na srebrnym globie 294.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

godniową noc zmieniła się nie do poznania. Twarz jej się wyciągła i pobladła; usta, niegdyś takie pełne, purpurowe i ponętne, zachodziły już blado-siną barwą śmierci. Z pod spuszczonych, niemal przeźroczystych, siatką drobnych żyłek powleczonych powiek patrzyły oczy gasnące już i nad wyraz smutne.
Oparłem czoło o krawędź łóżka i kąsałem palce, aby nie wybuchnąć okropnym, niemęskim płaczem, który mi się targał w piersi, jak zwierz na uwięzi.
Tymczasem na świecie robiło się coraz jaśniej. Opary, do niedawna jeszcze szare, przechodziły teraz przed oknami, poruszane wiatrem, jak lekkie, śnieżno białe widma. Czasem tuman ich skłębił się i świat zasłaniał, czasem wyciągały się w długie powiewne postacie, które zjawiały się nagle, biły pokłon przed oknem i przechodziły znów dalej. Wtedy widno było między ich smugi białe pola i chmurą owinięte, perliste kolumny gejzerów i dalej nad niemi, na tle jasno-błękitnego nieba szczyt Otamora, zaróżowiony już pierwszemi promieniami słońca.
Marta zapytała o dzieci, ale usłyszawszy, że jeszcze śpią, nie dała ich budzić.
— Niech śpią, — szeptała — jeszcze je zobaczę... nim słońce wzejdzie. Tymczasem dobrze, że jest tak cicho.
Potem zwróciła się ku mnie:
— Ty będziesz im zawsze opiekunem, — prawda?
— Będę — odpowiedziałem zdławionym łzami głosem.
— I nie opuścisz ich nigdy?
— Nie.
— Przysięgasz mi?
— Tak. Przysięgam.
Wyciągnęła ku mnie rękę:
— Dobry jesteś, mój przyjacielu — szepnęła. — Umrę spokojnie, wiedząc, że ty o nich nie zapomnisz.