Strona:PL Jerzy Żuławski-Na srebrnym globie 157.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Upłynęło już było trzy czwarte nocy, gdy spostrzegłem, siedząc przy sterze, że Piotr kręci się wciąż koło mnie z takim wyrazem twarzy, jakby chciał zacząć rozmowę. Do tego czasu ograniczaliśmy się do zamiany słów koniecznych tylko, zdziwiło mnie to więc, ale i ucieszyło zarazem. Czułem, że czas nareszcie zrzucić z siebie tę nieznośną, gniotącą zmorę i wyjaśnić nasz wzajemny stosunek.
Zapytałem go tedy, jak mogłem najuprzejmiej:
— Czy życzysz sobie czego odemnie?
— Owszem, owszem, — podchwycił skwapliwie, siadając obok, — chciałem z tobą pomówić...
Zauważyłem, że zmuszał się do uśmiechu, ale twarz drgała mu kurczowo. Mimowoli spojrzałem mu na ręce. On, jakby zrozumiał moje przelotne spojrzenie, zarumienił się i wyjąwszy dłonie z kieszeni, oparł je próżne na kolanach. Po chwili zaczął, jąkając się nieco:
— Tak, tak, widzisz, chciałem z tobą... Bo zdaje mi się, że tej nocy zatrzymywać się nie potrzebujemy, gdyż niema wielkiego mrozu, a droga równa i dość jasno, choć Ziemia nizko stoi nad widnokręgiem; zresztą przyznasz, należy się spieszyć, a więc...
Nie spuszczałem zeń oka, a on mieszał się coraz bardziej.
Nagle zmieniając ton, krzyknął porywczo:
— Do kroćset tysięcy djabłów! jedziemy bez przerwy ku północy, nieprawdaż?
— Tak... — przyświadczyłem, siląc się na spokój.
Znowu nasłała chwila kłopotliwego milczenia. Varadol zerwał się i zaczął chodzić niespokojnie. Zdawałem sobie jasno sprawę z tego, co się z nim dzieje; wiedziałem, o czem chciał ze mną mówić i że dlatego plótł rzeczy obojętne, bo nie mógł wykrztusić słowa, stawiającego nas twarzą w twarz wobec rze-