Strona:PL Jerzy Żuławski-Na srebrnym globie 129.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nadzwyczajnie bystro; nie było mowy, abyśmy się mogli tędy z wozem przedostać.
Beznadziejny smutek wionął na nas z tego morza śmierci. Niepodobna sobie wyobrazić krajobrazu, gdzieby było więcej spokoju i więcej martwoty. Skały tu nawet spływają jakoś zwolna i jakby leniwie ku głębinom, szczyty dźwigają się senne, ogromne, a takie w blaskach słońca ponure, jak gdyby wzniosły się z trudem i niechętnie li tylko dlatego, że im kazano stanąć na straży i ogrodzić ową okropną pustą i szarą równinę.
Poprzednia wesołość nasza zniknęła bez śladu.
Dziwna, jak krajobraz działa na ludzkie serce! Patrzyłem długo w milczeniu, nie mogąc oczu oderwać od tej pustki i ściskał mnie żal coraz większy, — nie wiem za czem i za kim... Tak mi się stało wszystko obojętnem i nużącem i niewartem wysiłku, a tak ponętną wydawała mi się Smierć-ukoicielka, która przecież niedawno, wisząc mi nad głową, takim piekielnym napełniała mnie strachem.
Czułem, że mnie ten widok zabija; nie mogłem znieść go już dłużej, a przecież potrzebowałem całego wysiłku woli, aby się odeń oderwać.
Zwróciłem się twarzą ku południowi i świecącemu na niebie sierpowi Ziemi. Ponad szczyty krateru, który nam przy wschodzeniu służył za drogowskaz, a teraz w dole pozostał, zobaczyłem przed sobą Morze Dżdżów. Ogromna, ogromna przebyta płaszczyzna! Patrzyłem na nią tak, jak niegdyś z przełęczy pod Eratosthenesem, tylko wówczas leżała jeszcze przedemną, jako nieznana droga do nieznanego upragnionego kraju, — teraz miałem ją już poza sobą...
Szara była, martwa i przestrona, jak wówczas; tylko zamiast płonących w słońcu szczytów Timocharisa i Lamberta,