Strona:PL Jaworski - Historje manjaków.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie przez zgiełk rojnych placów, wzdłuż murów kamienic, niby rycerz dawny, wyniosły, błękitny. Pod pachą unosi jakową zdobycz cenną, może skarb jaki skradziony w bieluchnej szkatułce, ze zwisającym muślinowym trenem. Gna, jak rozbijaka zawzięty, a rozwiane poły fraka walą spłoszone o skórę kamaszów na łydkach, zaś puszysta, biała kita na stosowanym czaku stroszy się zawadjacko, buńczucznie. Odwrót odbywa się już całkiem odmiennie, w łagodnym i rozważnym tempie. Ręce rozpychają niedbale kieszenie. Na wargach ogryzek papierosa dynda. Już go nie telepie zapamiętliwość sroga, co niewiedzieć skąd gnaty nachodzi i zgagą piersi ugniata. Przewaliła się na dno czarnej jamki wraz z lichą trumienką, wraz z pomrukiem gruzów, uderzających o drewniane wieczko. Może wytchnąć do jutra, zanim go od nowa chwyci ta wściekła udręka. Ciepły pot kroplisty na brwiach się zatrzymał krzaczastych. W szyneczku „pod kościotrupem“ kieliszek łyknie gorzałki i już mu wystarcza. Nuci. Zum­‑zum, bojowa piosenka o morowym gadzie z pierwszorzędnej „entreprise de pompe funèbre". Nie pijaność głowę zamgli, jeno rozdyma serce szczęśliwość doczesna.
Raduje się strojnym panienkom i staruszkom cherlawym, co to ich wiodą pod rękę, umorusanym pauprom angielskie rozdziela bombonki, na wystawne cudności się pogapi, przy dorożkarskim spocznie postoju i z gamratami wesoło się swarzy. W karty nie zagra, bo głupi. Małe, zielonawe oczki mówią serdeczne wyznanie: umiłowałem stworzenie wszelakie,