Strona:PL Jaworski - Historje manjaków.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

najdywał w samotności przygodne rozrywki. Oglądał srebrzone amorki czy gwiazdki złocone, a wszystko na rogach długich pudeł, w których niezadługo znani mu ludziska daleko pojadą. Przystosowywał zgrabne kluczyki z bronzu do zamków metalowych trumien, które przychodziły z fabryki, a były kunsztowne i drogie. Z lubością otwierał szklane wieko i gładził ręką połyskujące, atłasowe poduszki. A kiedy się już całkiem z otoczeniem oswoił i pozbył niemiłego lęku, pozwalał sobie na żart bardzo śmiały: twarz przykładał do miejsca, gdzie wkrótce miała spocząć czaszka istotnie zmarłego. Czynił to jednak ostrożnie i tylko wówczas, gdy mógł być pewnym, że go nikt nie podglądnie. Zabawiał się w ten sposób nader chętnie, tym chętniej, że nie pojmował, dlaczego mu to przyjemność sprawia. W każdym razie używał zmarnowania swego i z ludzkością pokryjomu się bratał, co wyraźnie sprzeciwiało się hardej osnowie poprzednich marzeń, kiedy to wieczność, stara kurtyzana, wydzielonego z gromady łaską przejściową darzyła, niecnie flirtowała.
Ciężka osędzielizna zmroku wgniatała z chrzęstem oddech w chore piersi, więc mleczne okiennice podważał i świeżość wieczorną od ogrodu wchłaniał. Kontury rzeźbionych postaci nikły zamazane. Przechodził raz wraz spojrzeniem litosnym po bezwyraźnej plamie, a skoro tylko żałość jęła podrygiwać, dla zagłuszenia bębnił palcami na szybie. Rzewność się wówczas w nim rozpływała, jak dym swędząca, zgryźliwa, rozwiewna, jak nastająca godzina szarówki.