Strona:PL Jana Kochanowskiego dzieła polskie (wyd.Lorentowicz) t.3 038.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Śmierć swoje nieuchronione sidła wrzuciła.
W tem niebezpieczeństwie będąc ja położony,
Uciekłem się do ostatniej Pańskiej obrony.
A on mię wysłuchać raczył, siedząc na niebie,
I przypuścił moję smutną skargę do siebie.
Trzęsła się w swym gruncie ziemia na wszytki strony,
Trzęsły się góry, bo Pan był gniewem wzruszony.
Dym się kurzył z nosa Jego, oczy pałały
Żywym ogniem, a z oblicza węgle strzelały.
Schylił nieba i spuścił się: ćma[1] nieprzejrzana,
Ogromna pod nogi Jego była posłana.
Siedział na lotnym cherubie, na nieścignionych
Skrzydłach latał akwilonów nieujeżdżonych.
Oblókł się w noc, swą stolicę mgłami osadził,
Chmury w koło i ogromne burze zgromadził.
Ale zebranych ciemności ćmę zapalały
Łyskawice, grad i żywe węgle padały.
Zagrzmiał niebem Pan i wyrzekł słowo straszliwe,
Grad leciał, a z gradem węgle padały żywe.
Ruszył gromów i wypuścił ogniste strzały,
A wnet okrył wszystki pola martwemi ciały.
Gniew twój, Panie, rozdął morza, gniew przeraźliwy
Rozsadził ziemię i odkrył jej grunt leniwy.
Miłosierną rękę swoję z wysoką ściągnął,
A mnie z pośrzodka powodzi bystrych wyciągnął.
Wyrwał mię z nieprzyjacielskich rąk niepobożnych,
Nie mogła mi nigdy szkodzić waśń ludzi możnych.
Zbieżeli mię nagle byli w przygodzie mojej,
Ale mię Pan wnet ratował z litości swojej.

  1. ciemności.