Strona:PL Jana Kochanowskiego dzieła polskie (wyd.Lorentowicz) t.2 151.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Świadczą gwiazdy niezliczone,
Na powietrzu zapalone.

Kiedy słońce swego wschodu,
Albo chybiło zachodu?
Kiedy miesiąc jasne rogi
Skłonił od swej zwykłej drogi?

Toż nam i ziemia zeznawa,
Która pewnych czasów dawa
Zboża w wielkiej obfitości,
Synom ludzkim ku żywności.

Niechaj źli we złocie chodzą,
I nad lepszymi przewodzą,
Jednak złe sumnienie mają,
Sądu twego się lękają.

A ja, patrzając zdaleka
Na szczęście złego człowieka,
Im dalej, temem pewniejszy,
Że jest żywot poszledniejszy.[1]

Bo żeś ty Pan sprawiedliwy,
Nie podobać się złośliwy;
A jeśli mu tu nie płacisz,
Musi czas być, gdzie go stracisz.

Wzywałem Cię, wieczny Boże,
Idąc wieczór na swe łoże;
Wzywałem Cię o północy,
A byłeś mi ku pomocy.

Nieprzyjaciel stał nade mną,
Mógł uczynić wszytko ze mną;

  1. późniejszy, pozagrobowy.