Strona:PL Jan Sten - Jeden miesiąc życia.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niemu się zbliża. Nie cofa się; żaden mięsień twarzy mu nie drga, źrenice utkwione spokojnie, tylko dusza, nawpół wyrwana z ciała, dygoce. Ktoś z obecnych powiada półgłosem, że skazaniec jest nieprzytomny. Stoi wciąż.
Niepodobna czekać i przedłużać egzekucyę. Dyrektor daje znak — kilku żołnierzy się zbliża; jeden pomaga księdzu, drugi bierze za rękę, trzeci podpiera z tyłu. Popychają go raczej, niż prowadzą. Początkowo daje się posuwać, jak martwy; za trzecim krokiem machinalnie podnosi nogi — przecież jeszcze żyje; idzie wolno, bardzo wolno, ale idzie. Ma tylko dwadzieścia kroków do przebycia: kto mógłby żądać, żeby się spieszyć miał?
Obserwuje każdą piędź ziemi; oczy ma spuszczone na dół. Zbyt osłabiony jest, aby źrenice ku górze podnieść. Spogląda pod siebie, widzi każde ziarnko piasku, każdą wśród kamieni trawę. Każdy krok naprzód boli go fizycznie...
Nad uchem zabrzęczała mu mucha i siadła na czole; schodzi teraz od włosów ku brwiom. Swędzą go dotknięcia je; łapek, lecz nie odpędza jej; niech chodzi — przecież są równi: ona żywa i on żywy. Za chwilę przylecą doń cale roje much i pieścić go będą skrzydełkami, a on nie będzie ich czuł, tak jak teraz tę jedną małą czuje... Te muchy będą żyły. Idzie. Nagle ci, którzy go prowadzą, stają — i on staje. Unosi