Strona:PL Jan Kasprowicz-Dzieła poetyckie t.6.djvu/040

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak jest. Otóż chciałbym, ażebyś mi to uzmysłowił na płótnie.
Pokażę ci, jak to najlepiej uczynić.
Zaprowadził mnie do ogrodu, pełnego, jak zwykle, marmurowych kupidynków i nimf.
Z dyskrecyi, pomiędzy nami mówiąc, całkiem zbytecznej, schowałem się za postument klasycznego bóstwa.
Markiz położył się wygodnie w krzakach.
Z konarów wspaniałego drzewa zwisały dwa sznury huśtawki, trzeci, odpowiednio długi, trzymał, w ręku kandydat na radcę królewskiego dworu, w przyzwoite usunąwszy się oddalenie.
Na huśtawce siedziała znana mi dobrze urocza pani Margieryta.
Pan d’Esparbès dał znak.
Szlachetny małżonek z takim zapałem jął huśtać swą dobrodziejkę, że pantofelek z prześlicznej jej nóżki uleciał, jak kolibr, w powietrze.
Rozwiały się falbanki, dowcipny aranżer zabawy i ja ujrzeliśmy różowe kolana i — jeszcze coś więcej, z czego nie trzeba robić tragedyi.
— Cynik pan jesteś! — wrzasnąłem. — Nie masz względów dla kobiet!
— Cynik?!...
Pan Fragonard uśmiechnął się, czarne oczka utopił w nas obojgu, i zda się, nieco obrażony, schwycił kapelusz, grzecznie się ukłonił i — Madame! Monsieur! — odszedł.
— Byłeś pan zbyt szorstki dla tego staruszka — szepnęło moje vis-a-vis, jasna blondyna, zapięta po szyję.
Nie trzeba zaraz z wszystkiego robić tragedyi.
Spojrzałem jej w wielkie piwne źrenice.
Patrzyła na mnie długo i wymownie, zapomniawszy ukryć nóżkę, którą, widać, niechcący, w czasie opowiadania Fraga, wysunęła z pod rąbka skromnej sukienki...