Strona:PL Jan Kasprowicz-Dzieła poetyckie t.3.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I zmrok ołowiu od końca do końca,
I straszna przepaść bez dnia i bez brzegu,
A znikąd jasny nie spływa obrońca...
 
I jako fale na tyn morskim ściegu
Pienią się, syczą i biją do góry
I znów spadają w rozhukanym biegu,

Tak i duch mistrza, troskami ponury
O przyszłość świata, ten statek zmurszały,
Rwie się i rwie się, to znowu, do chmury

Podobien ciężkiej, gdy ją słońca strzały
Na szmat poszarpią, błyska jako szczera
Jasność poranna, jak dzień zmartwychwstały.

A wokół niego właśnie noc zamiera:
Przez skał szczeliny, co ponad nim wiszą,
Świt oto drogę złocistą otwiera.

I, purpurową jaśniejący ciszą,
Wstaje powoli wszechmocny król świata,
Że aż z podziwu strop i ziemia dyszą.

A razem z słońcem ku niebu ulata
Orzeł, ten władca przestrzeni powietrznych,
Co na urwiskach nagich tron swój splata...

Ugodził mistrza tych blasków słonecznych
Urok wspaniały i ich druh, co sięga
Sfer niedostępnych, onych sfer przedwiecznych.

I czuł, że owa przedziwna potęga,
Dzierżąca berło nad szczęściem i bólem,
Atomy wnętrza w jedną siłę sprzęga: