kojnie wylągł, ale nie mnie; bo mię takie ogarnęły kłopoty, z ktorych ledwiem wybrnął i po staremu z wielkim fortuny mojej uszczerbkiem. Bo jak pod Kozierady zaczęły mi się kłopoty i szkody, tak ad decursum anni[1] nie opuszczały mnie. Towarzystwo tedy regimentarskie[2], panowie Nuczyńscy, pili u brata swego ciotecznego, u pana Marcyana Jasińskiego, towarzysza naszego; mnie też tam był zaprosił na tę ucztę pan Jasiński. Bodejby jej nie było! Dopiwszy tedy mocno, począł mi Nuczyński wielkie dawać okazye[3]. Ja lubom tak był pijany, jak i oni, rzekę do Jasińskiego: »Panie Marcyanie, nie miałeś mię tu Wszeć po co prosić, kiedy przyczyny[4] dają i miodem oblewają«. I wyszedłem z szałasu, chcąc uść licha, to tylko wymowiwszy: »Kto ma do mnie pretensyą jaką, wolno mi powiedzieć jutro, a nie po pijanu«. Jużem tedy w poł drogi, dogonił mię Nuczyński: »Bij się ze mną!« Odpowiedziałem: »Panie bracie, nie bardzobyś ci Wszeć leniwego uznał, ale dwa są impedymenta[5] jeden, że tu oboz[6], druga, że tu szable nie mam, bom poszedł do towarzysza swego na posiedzenie, nie na żadną wojnę. Ale tak, jeżeliby to nie mogło być inaczej, jutro rano, a za obozem, nie w obozie«. Idę tedy do swego szałasu, onego zaś jego wyrostek hamuje, przytrzymał. Dawszy on